Raport z obozu 2003


Tatry 2003 – SPRAWOZDANIE

Obóz w Tatrach na dobrą sprawę rozpoczął się 2 października, w czwartek. Wtedy to, wyjątkowo późną porą, w Promyku odbyło się zebranie organizacyjne. Kto nie przyszedł niech żałuje, a kto przyszedł, ten się wkopał w zimowy tatrzański tydzień pseudo-pomiarów. Chociaż nie – nie było aż tak źle.. W końcu wszyscy mieli zadowolone minki, co widać na zdjęciach.

W czasie zebrania powstała ostateczna lista wyjeżdżających na pomiary osób. Każdy też dostał zadanie do wykonania. A to odebrać z instrumentarium phototheo 1318 i jakieś inne młoteczki i siekierki, a to kupić 20 chlebów i 10 pasztetów. Trzeba też było przypomnieć sobie obsługę sprzętu (dzisiejsi inżynierowie już nie mają tej biegłości i wprawy, co dawniej), skombinować śpiworki. Nic dziwnego, że na tych wszystkich zajęciach minął piątek i weekend cały.

Poniedziałek był dniem kiedy obóz oficjalnie rozpoczął swe pomiary. Zaplanowany zakres robót był imponujący. Przede wszystkim należało pomierzyć osnowę. Ona była, co prawda, zmierzona w zeszłym roku ale ze stałością tych wszystkich kamyczków w Tatrach bywa różnie. Na dodatek przybyło kilka punktów. Ponadto w planie znalazła się niwelacja precyzyjna osnowy. Wszystko po to, by można było porównać wysokości ortometryczne z normalnymi (pamiętajcie o anomalii). Wysokości normalne oczywiście z pomiarów GPS. Taka skromna sesyjka z udziałem kilkunastu odbiorników. Rzecz jasna dokończenie mapy wszystkich skałek nad Czarnym Stawem oraz zdjęcia fotogrametryczne (klasyczne i cyfrowe) tychże.

Pierwszy dzień minął na transporcie ludzi, sprzętu i tzw. zapasów. Część ludzi wyruszyła samochodami, pozostali autobusami. Co się wtedy działo najdobitniej wyjaśni przykład: pomimo że zaspałem (to przez korzystanie z budzika posługującego się nowojorskim czasem), do schroniska nad Morskim Okiem, naszej kwatery głównej, dotarłem pierwszy. Dodatkowo po drodze zaliczając pierwsze dawki herbatki, zwanej góralską. (Podziękowania dla napotkanego przy Wancie pana Rysia z pełnym termosem.) W poniedziałek miał miejsce pierwszy, z całej serii, przypadek tzw. kolca w oponie samochodu Karola. Kolec prawdopodobnie pochodzenia podkowo-końskiego. To rzecz jasna również opóźniło przyjazd ekipy.

Wieczorem odbyła się narada w czasie której uradzono pierwszą pobudkę na godzinę 5.00. I mniej więcej (bardziej więcej) o tej porze następnego dnia, we wtorek, wyszła w teren ekipa niwelacyjna. Spisywała się dzielnie i pomimo przeciwności losu udało jej się zamknąć jedno oczko. A przeciwności losu były straszne. W Tatrach zaczęła się zima! Jakby mało było mrozu, silnego wiatru, przez cały tydzień praktycznie nieustannie sypał śnieg ograniczając często widoczność do kilku metrów.

W południe, po ogrzaniu się w schronisku, rozpoczęliśmy drugie oczko niwelacji. Dookoła Morskiego Oka. Na szczęście ściemniło się dopiero w pobliżu punktu 1001 i mieliśmy na czym „zawiesić” pomiary. W międzyczasie zastabilizowaliśmy nowe punkty osnowy.

Ponieważ stan wykonanych pomiarów w stosunku do planów był wielce niezadowalający postanowiliśmy kolejny dzień rozpocząć znacznie wcześniej. W środę na pomiary wyruszyły od razu dwie sekcje. Niwelacyjna i kątowo-pilnująca punktów. To był bardzo długi i zimny dzień. Udało się zakończyć niwelacje wokół Morskiego Oka. Zmierzyliśmy także kąty na dwóch stanowiskach. Tylko bez śmiania, przy tej pogodzie, to było coś. Zamarzniętych i wygłodzonych wspomagała nas kanapkami, gorącymi kubkami i herbatką biegająca ekipa ratunkowa złożona z Michałów, którzy w pełni zasłużyli na miano „toprowców”. Po pomiarach mieliśmy tak wszystkiego dość, że wracając, zupełnie zapomnieliśmy o zabraniu sprzętu z jednego z punktów.

Także w środę dołączyła do nas Magda. Przybyła w samą porę by zastąpić Łukasza Śliwińskiego i Anetę, którzy opuścili nas w czwartek. Aby rachunek się zgadzał w piątkowy wieczór dołączyła do nas Andżelika. Dzień zakończyliśmy degustacją doskonałego grzańca, który w głosowaniu otrzymał ocenę „bardzo dobrą” (po zaokrągleniu).

Czwartek. Dzień zapowiadał się całkiem dobrze. Nawet nie sypało. Wyszliśmy w teren. Rozłożyliśmy statywy. Ale nie zdążyliśmy otworzyć przyniesionych zapasów napojów gdyż pogoda się popsuła, a dodatkowo kłopoty ze sprzętem skłoniły nas do spakowania się i udania do schroniska na zasłużony spoczynek. Jedni spali, inni wędrowali po menu TCRa. Karol udał się po kolejne zapasy. Dotarły do nas koleżanki i koledzy z Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Przyjechali, aby pomierzyć głębokość Czarnego Stawu. Przywieźli własną łódkę!

Po południu udaliśmy się nad Czarny Staw w celu międzypokoleniowej wymiany informacji o położeniu punktów osnowy. Ich umiejscowienie znał wyłącznie V rok. Wrocławianie zobaczyli gdzie będą pływać. A odważni, mimo 30 cm warstwy śniegu, spadających lawin i śnieżynek oraz gęstej mgły, wyruszyli w górę, zielonym szlakiem z zamiarem zdobycia Przełęczy pod Chłopkiem. Niestety wyprawa ta, z powodu szybkiego nadejścia mroku, zawróciła gdzieś w połowie drogi między Mięguszowieckim Kotłem, a Kazalnicą.

Ponieważ dotarli do nas dwaj dyplomanci doktora Borowca (przyjechali na konsultacje – promotorzy, nigdzie się nie ukryjecie!), dzień nie mógł się inaczej skończyć jak tylko imprezą integracyjną z pieśniami i toastami. Dopomógł nam w tym tajemniczy trunek przywieziony przez przyszłych magistrów.

A piątek… wyglądał tak samo. W dalszym ciągu mierzyliśmy kąty w osnowie wokół Morskiego Oka, całkowicie porzucając nadzieję na wykonanie na obozie czegokolwiek więcej. Pogoda ciągle nie dopisywała. Praktycznie cały czas czekaliśmy na widoczność na drugą stronę jeziora. W pomiarach pomagali nam dyplomanci, dzięki czemu mieliśmy pewny luz. Można było pobiec na obiadek na punkt 1003 i doktor Borowiec tak bardzo się nie gniewał.

W ciągu dnia dotarła reszta wrocławian, którzy udając się na wywiad terenowy nie omieszkali poczęstować nas kolejną tajemniczą nalewką. Całkiem fajną. Natomiast późnym wieczorem przydreptała przemoczona Andżelika.

Sobota była pierwszym dniem kiedy zobaczyliśmy słońce i niebieskie niebo. Jak zwykle z samego rana wyruszyliśmy aby kończyć pomiary kątowe. Zostały do zmierzenia już tylko dwa stanowiska. Uwinęliśmy się z tym sprawnie i przed południem mogliśmy wyjść nad Czarny Staw kibicować wrocławskiej ekipie w ich zmaganiach z wiatrem, falami, zimnem i niezbyt dobrze działającą sondą do badania dna. Dodatkowo posłużyliśmy im pomocą, mierząc naszym TCRem sytuacyjne położenie canoe. Nie obyło się bez herbatki z kopem i bratania międzyuczelnianego, które przeciągło się w schronisku do bardzo późna. Gościliśmy też kolejnego przybysza. Mianowicie pana Janusza Halińskiego, prezesa Koła z czasów jego dawnej świetności, wyjazdów na BARI i różnych takich rzeczy. Pan Janusz, rzecz jasna, też coś przyniósł.

Ponieważ już wcześniej odwołaliśmy pomiary GPS (z powodu pogody) niedziela została dniem wolnym, przeznaczonym na wycieczki. Zaplanowaliśmy wyprawę na Mnicha. Niedoszłą do skutku, na pewno się już domyślacie, z powodu fatalnej aury. Tak więc, ponieważ nie było już nic więcej do zrobienia, niepocieszeni zaczęliśmy się pakować, spisywać pozostały i nie zgubiony sprzęt, ustalać kto z kim jedzie. Podróż nie była prosta. Już podczas zwożenia ludzi na Palenice, Karol złapał kolejną gumę. Ostatnią podczas obozu. Tu specjalne podziękowania dla Pana Janusza, z którym Karol pojechał do Zakopanego zmienić oponę. Udało się … choć była to niedziela.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Nowym Targu na fantastyczne lody, które serwują na tamtejszym rynku. Cały czas, rzecz jasna, dysputowaliśmy nad sposobem opracowania wyników. Zadanie to cały czas jest jeszcze przed nami.

Zapraszamy do GALERII
 

Łukasz Dudek